– W momencie, w którym polscy prokuratorzy i biegli badali ślady na wraku i próbki z gleby oraz z brzóz, w które wbiły się części od samolotu, na lotnisku w Smoleńsku pojawiła się również rosyjska pirotechniczka. Gdy dziewczyna zobaczyła, co pokazują spektrometry Polaków, najnowocześniejsze maszyny jakie są używane w tej chwili, to wpadła w panikę – mówił Cezary Gmyz w klubie Ronina, gdzie opowiadał o kulisach przygotowania artykułu „Trotyl na wraku tupolewa” oraz o zwolnieniu go z pracy w Rzeczpospolitej.
W wieczornym spotkaniu w klubie Ronina brali także udział jego stali uczestnicy Piotr Gociek i Łukasz Warzecha, którzy zadawali pytania autorowi głośnego artykułu.
Jedno z pytań dotyczyło tego, czy cała sprawa obecności trotylu nie mogła być prowokacją. Cezary Gmyz ustosunkował się do tego w następujący sposób:
– W swoim tekście brałem pod uwagę również prowokację, czyli to, że ślady materiałów wybuchowych mogły pojawić się na wraku, gdy spoczywał on już na lotnisku w Smoleńsku. Jednak trotyl jest jak na dzisiejsze warunki prymitywnym materiałem wybuchowym. Brałem pod uwagę to, że jestem wkręcany, bo należy takie rzeczy brać pod uwagę wykonując mój zawód. Przy przygotowaniu tego tekstu to ja byłem stroną aktywną, a informatorzy, z wyjątkiem dwóch informatorów sprawdzonych w poprzednich tekstach, byli zupełnie nowi i w ogóle nie wiedzieli, że ja do nich dotrę, że ich odnajdę. Ten rodzaj prowokacji raczej wykluczam. Natomiast po władzach rosyjskich spodziewam się wszystkiego najgorszego.
Były dziennikarz śledczy Rzeczpospolitej opowiedział historię, jaką usłyszał od swoich informatorów:
– W momencie, w którym polscy prokuratorzy i biegli badali ślady na wraku i próbki z gleby oraz z dwóch brzóz, jedna to tzw. brzoza pancerna, druga to brzoza pomnikowa, w którą wbiły się części od samolotu w sposób niewyjaśniony, na lotnisku w Smoleńsku pojawiła się również rosyjska pirotechniczka, stosunkowo młoda dziewczyna, funkcjonariuszka FSB. Gdy zobaczyła, co pokazują spektrometry Polaków, rzeczywiście najnowocześniejsze maszyny, jakich są używane w tej chwili, wpadła w jakiś rodzaj paniki. Także Rosjanie mają pełną świadomość, co na tym lotnisku smoleńskim spektrometry pokazywały.
Gmyz mówił, że wiele uwagi poświęcił precyzji urządzeń, które według jego informatorów wykryły trotyl i nitroglicerynę na wraku Tu-154M nr 101 w Smoleńsku:
– Dopytywałem się oczywiście, czy nie ma problemu z tym, że spektrometry używane w Smoleńsku są mało precyzyjne. Wtedy dostałem zwrotną informację, że każde urządzenie może się pomylić, natomiast, że są to urządzenia podobne do tych, których używają izraelskie służby na lotnisku Ben-Guriona i że te maszyny raczej się nie mylą. I że te maszyny nie służą do wykrywania pestycydów, kosmetyków czy namiotów. Chociaż muszę przyznać, że poczułem się zaniepokojony tą informacją prokuratury i gdy wchodzę do łazienki to z podejrzliwością patrzę na swoją kosmetyczkę...
Odnosząc się do prób interpretacji tego, skąd na wraku mogły się znaleźć ślady trotylu, czy na przykład mogły wynikać z wcześniejszego użytkowania samolotu – przewożenia żołnierzy do Afganistanu, Gmyz powiedział:
– Tego było tyle, że urządzenia zwariowały. Jedno urządzenie przestało pracować, bo mu się skala skończyła. Ja nie mam żadnego spektrometru w szufladzie, jako dziennikarz śledczy muszę w tej materii ufać swoim informatorom. Jeżeli w Smoleńsku mieliśmy do czynienia z zamachem, to wcale nie musiał być to spisek byłych oficerów, byłych służb tworzących coś w rodzaju „Odessy”. Biorę pod uwagę różne możliwości. To, że znaleziono stosunkowo prymitywny materiał wybuchowy na wraku tupolewa, wcale o niczym nie przesądza, czy to są byli czy obecni oficerowie służb specjalnych, bo być może ktoś używając takiego środka wybuchowego chciał dać jasny przekaz. Przypomnę, że w Riazaniu wysadzając bloki ze swoimi obywatelami, FSB również użyło trotylu, żeby mieć powód do drugiej wojny czeczeńskiej. Więc być może jest to charakter pisma, podpis.
Cezary Gmyz ustosunkował się do pytania, czy po tych wszystkich informacjach jakimi dysponuje, bierze jeszcze pod uwagę to, że w Smoleńsku mogliśmy mieć do czynienia z wypadkiem.
– Wciąż biorę pod uwagę to, że to mógł być wypadek, że to nie musiała być eksplozja, natomiast zadaję sobie pytanie, czy to był zwyczajny wypadek. To co się działo w kokpicie polskiego tupolewa było oazą ciszy i spokoju, mieliśmy do czynienia z tzw. cichą kabiną. Po ujawnieniu przez Instytut Sehna, że głos przypisywany wcześniej gen. Błasikowi należał do II pilota, tym bardziej obrazuje profesjonalne podejście załogi tupolewa. Natomiast to co się działo na wieży w Smoleńsku, to jest obraz nędzy, rozpaczy i chaosu. To słychać od momentu, kiedy zaczyna lądował Jak, Ił, gdzie kontrolerzy denerwują się, że Ił o mało się nie rozbił. A mimo tego, kontynuują sprowadzanie tupolewa na ziemię. Nawet jeżeli był to wypadek, to odpowiedzialność za to nie ponoszą polscy piloci, tylko rosyjscy kontrolerzy, których zeznania, co również ujawniłem, zostały zmienione poniewczasie. Przypomnę, że do dzisiaj nie odnalazła się taśma, o której Plusnin i Ryżenko mówili, że była, a która rejestrowała pracę urządzeń na Korsarzu.
– Więc nawet, jeżeli weźmiemy pod uwagę, że był to wypadek, to nie był to wypadek, do którego doprowadził „pijany generał Błasik” – cześć Jego pamięci – i do którego nie doprowadzili polscy piloci. 36 pułk to nie były żadne drzwi od stodoły, które to stwierdzenie doprowadzało mnie do szału jeszcze przed katastrofą, choć te samoloty były przestarzałe. Mechanicy, cały personel naziemny robili wszystko, żeby te samoloty były bezpieczne. Generał Błasik, którego pamięć już tyle razy została sponiewierana przez pracowników mediów - tak ich nazwijmy, bo nie dziennikarzy - usiłował wprowadzać standardy natowskie wbrew oporowi trepów, którzy niestety potem zostali jego następcami.
Nawiązując do swojego zwolnienia i kontaktów z prokuratorami, Gmyz mówił tak:
– Data mojej dymisji jest dla mnie symboliczna – to urodziny pułkownika Szeląga. Myślę, że ciężko byłoby wyobrazić sobie lepszy prezent dla wojskowego prokuratora okręgowego w Warszawie niż ta moja dzisiejsza dymisja. Myślę, że w części przynajmniej pokojów prokuratury wojskowej na Nowowiejskiej strzelały korki od szampanów. Oczywiście są w prokuraturze wojskowej osoby, które darzę wysokim szacunkiem. Mimo tego, że to śledztwo idzie jak po grudzie, pomoc prawna z Rosji właściwie nie dociera i wszystkie dowody po dwóch i pół roku od katastrofy nadal tam spoczywają, to jest spora liczba prokuratorów, którzy mają empatię. Pracuje tam mnóstwo wspaniałych ludzi, z którymi wielokrotnie rozmawiałem i których również oburza to, co się dzieje w dziedzinie śledztwa smoleńskiego. Ludzie ci, mimo trudności usiłują zdobywać dowody w tej sprawie, narażając się nawet na pewne konsekwencje.
Gmyz skomentował też fakt publikacji oświadczeń przez właściciela Rzeczpospolitej:
– W tym tygodniu mieliśmy serię wspaniałych debiutów dziennikarskich, bo również właściciel Rzeczpospolitej zadebiutował i to od razu na samej czołówce, wydając swoje oświadczenie jako dziennikarz jednocześnie, po niemiecku powiedzielibyśmy Oberredaktor naczelny. To była też rzecz, która ciężko się mieści w głowie i jakoś nie widziałem chóru obrońców wolności mediów, którzy by protestowali przeciwko temu, że właściciel i prezes wydawnictwa zarazem redaguje czołówkę jednego z największych dzienników w Polsce.
Gmyz mówił o swoich kolegach zwolnionych razem z nim z redakcji Rzeczpospolitej: Mariuszu Staniszewskim i Bartoszu Marczuku, ojcu piątki dzieci.
– Zostali wylani za artykuł „Trotyl na wraku tupolewa” a Bartosz Marczuk był wtedy na urlopie. Rola Mariusza Staniszewskiego ograniczała się natomiast do polemiki i twierdzenia, że mój tekst powinien jeszcze poczekać jeden dzień a potem wykonywał to co wykonuje każdy redaktor, czyli nadawał temu tekstowi formę nadającą się do czytania. Chciałbym upomnieć się o tych ludzi, ponieważ ja odchodzę z Rzeczpospolitej w blasku kamer, natomiast Mariusz Staniszewski i Bartosz Marczuk musieli spakować swoje pudełka i nikt o nich nie pamięta i chciałbym, żebyśmy o nich pamiętali, bo to są też poniekąd bohaterowie tej historii.
Sprawę czystki w Rzeczpospolitej w następujący sposób skomentował Piotr Gociek:
– W historii mediów, chyba nie tylko III RP, ale też i PRL-u, to jest pierwsze wydarzenie, żeby za jeden tekst, w dodatku tekst, który wcale nie okazuje się nieprawdziwy, tylko w dwóch miejscach niedoredagowany, którego wcale nikt tak naprawdę nie dementuje, dokonuje się czystki obejmującej cały łańcuch dowodzenia redakcji od autora tekstu, przez szefa jego działu, przez zastępcę redaktora naczelnego odpowiedzialnego za ten dział, po redaktora naczelnego gazety. Nawet w głębokim PRL-u, kiedy przyłapało się dziennikarza na czymś nieprawomyślnym albo na czymś co irytowało partyjnych kacyków, to albo się go zwalniało albo znacznie częściej przesuwało na jakieś mniej znaczące stanowisko, wysyłało na prowincję do lokalnej gazety itd. To co zostało zrobione w Presspublice to jest rzecz absolutnie niewyobrażalna.
Łukasz Warzecha podzielił się pomysłem na nowe kierownictwo redakcji Rzeczpospolitej:
– Skoro prokurator Szeląg zmienia skład redakcji, to może zrobić go nowym naczelnym? Miałby co prawda konkurencję ze strony Agnieszki Kublik, bo to ona do tej pory zajmowała się składem personalnym Rzeczpospolitej. Może by się jednak podzielili stanowiskami: naczelny i wicenaczelna albo odwrotnie.
W relacji wideo także inne szczegóły dotyczące przygotowania artykułu „Trotyl na wraku tupolewa” oraz czystek w zespole redakcyjnym Rzeczpospolitej, jakie po nim nastąpiły.
Więcej relacji: http://www.blogpress.pl/blogpress
Relacja: Margotte, Bernard, Czarek