poniedziałek, 19 marca 2012

Sto lat po procesie Józefa K. publiczny proces Wojciecha S.



„>>Ktoś musiał zrobić doniesienie na Józefa K., bo mimo że nic złego nie popełnił, został pewnego ranka po prostu aresztowany.<< Tak zaczyna się historia, która choć zapisana nad Wełtawą na początku lat 20. minionego wieku, straszy swoją aktualnością teraz, w XXI wieku tu nad Wisłą” – mówił Rafał Porzeziński podczas wieczoru promującego audiobook „Z mocy bezprawia” Wojciecha Sumlińskiego.


Jeden z negatywnych bohaterów tej książki płk Leszek Tobiasz zmarł miesiąc temu w dziwnych okolicznościach (tańcząc) a wcześniej spotkało to innych świadków spraw opowiedzianych w audiobooku. „Ta książka to jest dokument śmiercionośny, mroczny, smutny i niestety tragicznie prawdziwy”. Wydawca „Z mocy bezprawia” w wersji dźwiękowej mówił dalej, że porównanie z Józefem K. jest uzasadnione ale o wiele bardziej adekwatne jest porównanie z Mikaelem Blomkvistem, bohaterem trylogii Millennium (autorstwa Stiega Larssona).

„Blomkvist na skutek zbyt brawurowego dociekania prawdy i walki z patologiami trafił za kraty, by ostatecznie zatryumfować nad swoim prześladowcą. Mam głęboką nadzieję, że Wojciech Sumliński, który podobnie jak Mikael popełniał błędy, też zwycięży a prawda zatryumfuje” – stwierdził Porzeziński.


Rafał Porzeziński

Głównym wydarzeniem wieczoru był publiczny proces Wojciecha Sumlińskiego, w czasie którego dziennikarz był przesłuchiwany przez innych publicystów – Cezarego Gmyza i Rafała Ziemkiewicza. Teatralna inscenizacja procesu to celowy zabieg, aby przybliżyć widzom „opary groźnego absurdu, w jakich znalazł się Wojtek Sumliński pewnego dnia o 6 rano we własnym domu” – wyjaśnił wydawca. Autor książki i jednocześnie jej główny bohater zastrzegł, że opisana przez niego historia jest zapisem autentycznych wydarzeń, w których brał udział.



Podczas publicznego procesu Sumliński udzielał wyczerpujących odpowiedzi na pytania „śledczych” Gmyza i Ziemkiewicza. Opowiadał ze szczegółami o tym, co doprowadziło go do sytuacji, w jakiej się obecnie znalazł.



Wszystko zaczęło się 13 maja 2008 roku o 6 rano, kiedy do trzech mieszkań, w których mógł przebywać Wojciech Sumliński wkroczyli funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. „O godzinie 6 dzwonek do drzwi i sytuacja taka troszkę jak z filmu. Takie sytuacje dobrze się ogląda na filmach, natomiast zupełnie inaczej uczestniczy się w nich w roli głównego podmiotu, gdy wchodzi trzynastu uzbrojonych funkcjonariuszy ABW do 60-metrowego mieszkania i mówi proszę stanąć w tym i tym miejscu, nie ruszać się, jest pan od tego momentu zatrzymany” – relacjonował Sumliński.

Funkcjonariusze, którzy przeszukiwali centymetr po centymetrze mieszkanie dziennikarza poinformowali go, że miał on przekazać tajny aneks do Raportu WSI wydawcy „Gazety Wyborczej”. „Zarzut był tak absurdalny, że nawet Gazeta Wyborcza zaniemówiła na kilka dni. Następnego dnia wyniesiono z mojego domu dorobek dziennikarski całego mojego życia: tysiące dokumentów różnych spraw, zupełnie nie mających nic wspólnego z WSI, m.in. dokumenty dotyczące ks. Jerzego Popiełuszki. Pojawił się zarzut płatnej protekcji, polegający na tym, że miałem uczestniczyć w pośrednictwie pomiędzy moim informatorem Aleksandrem L. a członkami Komisji Weryfikacyjnej WSI. Płatna protekcja, czyli, żądanie pieniędzy w zamian za pozytywną weryfikację przez komisję Antoniego Macierewicza” – opisywał Sumliński.



Dalej dziennikarz opowiadał o swoich relacjach z WSI. Zaczęły się one właśnie od Aleksandra L., który miał mu przekazać informacje o kontaktach Aleksandra Kwaśniewskiego z rosyjskim agentem wywiadu Władimirem Ałganowem. Później okazało się, że Aleksander L. jest zaprzyjaźniony z księżmi i biskupami. Sumliński miał się o tym przekonać w dworku w Zaborku, którego był częstym gościem. To tam podczas różnych uroczystości z udziałem hierarchów kościelnych przewijał się także wuj właściciela, który jak się później okazało był rezydentem wywiadu w Wiedniu oraz inni oficerowie WSI.

Aleksandra L. jako wiarygodne źródło rekomendował Sumlińskiemu także jeden z kolegów dziennikarzy (wtedy „Superexpressu” a obecnie „Gazety Polskiej”) Leszek Misiak, który upublicznił otrzymaną od L. informację o potrąceniu syna Bronisława Komorowskiego przez jednego z ochroniarzy Jana Kulczyka. „Ten człowiek miał zaufanie ludzi, którym ja ufałem. I to było ważnym elementem tego, że moje kontakty z tym człowiekiem poszły gładko, nie miałem oporów” – zwierzył się Sumliński.



Dodał, że później wiele razy przekonał się, że Aleksander L. to faktycznie wiarygodne źródło informacji „ale źródło mające swoje cele, które potrafią być bardzo zawoalowane i takie bardzo skryte, że wręcz można je określić jako pewnego rodzaju kombinacje operacyjne.” Sumliński przyznał, że największym błędem jaki popełnił było to, że znalazł się tak blisko swojego informatora, że nie zachował dystansu, który powinienem zachować: „Słowo do słowa, spotkanie do spotkania i Aleksander L. stał się dla mnie okiem, człowiekiem dzięki któremu mogłem odkryć lub pociągnąć wiele tematów dziennikarskich”.



„Gdybym mógł cofnąć czas, oczywiście ani tego błędu ani wielu innych bym nie popełnił. Trzy najtrudniejsze miesiące w moim życiu, od maja do lipca 2008, całkowicie postawiły moje życie na głowie. Zajmując się różnymi sprawami dziennikarskimi liczyłem się z różnymi konsekwencjami, z tym, że będę objęty czarnym pi-arem, który zresztą trwa cały czas [..], z kontrolami skarbowymi, z negatywnymi publikacjami, może nawet, choć to pompatycznie brzmi, liczyłem się ze śmiercią. Ale na pewno nie liczyłem się nigdy z tym, że będę miał kajdanki na rękach, opaskę na oczach w gazetach i że będę przedstawiany jako Wojciech S.” – mówił przesłuchiwany w publicznym procesie dziennikarz.



Sumliński zreferował swoje problemy z wymiarem sprawiedliwości, uważając je za sterowaną przez kogoś nagonkę: „Od roku 2008 próbuje się całkowicie, ale to totalnie podważyć moją wiarygodność, jest to robione na olbrzymią skalę. Po roku 2008 przeanalizowano praktycznie całe moje życie, próbując dopaść mnie na tysiąc sposobów, poczynając od tego, że na początku próbowano mi udowodnić, ze defrauduję pieniądze telewizji oraz innych instytucji. Pod lupę wzięto każdy dokument, przesłuchano wszystkich moich współpracowników ze wszystkich programów. Byłem wzywany do prokuratury chyba w kilkunastu sprawach. [..] Wzięto pod uwagę wszystkie moje kontakty, wszystkie moje spotkania aby podważyć moją wiarygodność”.


Jerzy Zelnik, lektor audiobooka a prywatnie przyjaciel Wojciecha Sumlińskiego, czytał fragmenty książki

Autor „Z mocy bezprawia” mówił o podobieństwach w działaniu oraz przenikaniu się mafii i służb specjalnych: „Dzięki ludziom z WSI poznałem cały zarząd >Pruszkowa<. To co przedstawiano nam jako mafię to byli zwykli gangsterzy, a mafia to było dopiero połączenie tych gangsterów i ludzi służb tajnych, wielkiego biznesu i jeszcze ludzi polityki. [..] W przypadku mafii pruszkowskiej, WSI i w zasadzie wszystkich innych tematów starałem się pracować tak, aby z jednej strony mieć dokumenty, a z drugiej strony mieć dotarcie do źródeł osobowych, czyli do ludzi. I kiedy udało mi się wniknąć do środowiska WSI, albo do środowiska >Pruszkowa<, to starałem się postępować tak, aby zyskać zaufanie tych osób. W przypadku WSI i mafii pruszkowskiej ten mechanizm był podobny: to nie były monolity, to były podzielone grupy. Jedna grupa nie opowiadała o swoich interesach, ale chętnie opowiadała o interesach konkurencji” – zauważył Sumliński. Dodał, że on i jego redakcyjni przełożeni mieli świadomość, że nawet jeśli nie mają rozpoznanych motywów takiego postępowania, to jako dziennikarze powinni wykorzystywać pęknięcia w tych strukturach i ujawniać informacje ważne dla opinii publicznej.

Jak zakończy się ten prawdziwy ten prawdziwy proces dziennikarza trudno przewidzieć. Sumliński zauważył, że swoimi dziennikarskimi dociekaniami wszedł w drogę znaczącym postaciom i grupom interesu III RP: „Proszę sobie wyobrazić, co może oznaczać moje zwycięstwo w tej sprawie, teoretyczne nawet. Mam świadomość, że będzie mi bardzo trudno wygrać ten proces, mając przeciwko sobie ABW, WSI i jeszcze w jakiejś mierze prezydenta i wiele innych osób. Wyrok korzystny dla mnie może oznaczać potężną lawinę różnych mniejszych bądź większych afer. Jeżeli ja na samym początku tej sprawy złożyłem wniosek o to, by w trybie karnym ścigać pana Komorowskiego, wtedy jeszcze nie prezydenta, i ten wniosek został odłożony ad acta do momentu zakończenia mojej sprawy, to znaczy, że od wyniku mojej sprawy będzie zależało, czy pan prezydent Komorowski będzie ścigany czy nie. Mówiąc krótko: jeżeli wygram, to prokuratura powinna wszcząć postępowanie przeciwko prezydentowi. Jeżeli przegram, to postępowania nie będzie”.

Na pełny przebieg publicznego procesu Wojciecha Sumlińskiego zapraszamy do naszej relacji wideo.





Relacja: Margotte (foto), Bernard (wideo), Czarek (tekst)